piątek, 9 stycznia 2015

Spowiedź Mięsożercy


Ponieważ zbliżamy się do końca 7 dniowego detoksu, czas na kilka słów na temat mięsa. W jadłospisie na kolejne 28 dni nie pojawi się mięso. Brzmi dramatycznie? Pewnie dla wielu osób tak. Mój Tata mawiał: „bez zupy, obiad do dupy”…, natomiast moi koledzy, szczególnie ci mocno usportowieni twierdzą, że posiłek bez mięsa, to nie posiłek :) Każdy ma swoje zdanie i każdy powinien dokonać swojego wyboru. Ja z mięsa świadomie zrezygnowałam, stąd decyzja o nie umieszczaniu go w jadłospisie #mychallnege2015. Jeżeli ktoś jest mięsożercą absolutnym i wie, że nie wytrzyma 4 tygodni bez niego - nie ma co się katować. W idealnym świecie jednak chciałabym, żeby jednak ci radykalni mięsożercy spróbowali podjąć wyzwanie i w ciągu tych 28 dni, mięso ograniczyli do 2x w tygodniu. A może uda? :) 





A teraz czas na Spowiedź Mięsożercy, którym przez wiele lat byłam i nie wyobrażałam sobie dnia bez zjedzenia mięsa. Od małego wszystkie mamy, babcie i ciocie powtarzają niejadkom „możesz zostawić ziemniaki, ale mięsko zjedz”. No i tak jadłam, bo to było naturalne, w czasach studenckich łapało się co popadło, były parówki, pizza z peperoni, różne wędliny, kabanosy, w międzyczasie przeszłam do etapu treningowo siłownianego i jak każdy szanujący się kulturysta amator ładowałam ryż z kurczakiem (i obsesyjnie wyliczalam makro) na szczęście szybko mi się przejadł, zanim zaczęłam wyglądać jak nasterydowany kurczak i wtedy uderzyłam jak Hardcorowy Koksu w stejki, po drodze zostałam królową domowych burgerów i dogadzałam sobie mięsnymi specjałami z Włoch i Hiszpanii. Wszystko się zmienilo radykalnie kilka lat temu, gdy zatrułam się indykiem. Nie wdając się w szczegóły, absolutnie porzuciłam mięso białe na rzecz mięsa czerwonego, ale juz ograniczonych ilościach, bo traumatyczne przeżycia odbiły się na mnie głośnym echem ;) Wtedy jeszcze nie połączyłam poprawy samopoczucia i wyglądu („odpuchłam”) z ograniczeniem mięsa. Kilka miesięcy później zafundowałam sobie warzywny detoks, głównie płynny, podczas którego niemalże śnił mi się tatar, domowy burger, krwisty stek i carpaccio. W końcu nadszedł dzień, w którym mogłam zjeść to na co mam ochotę… mięso… taaaak... Nie! Zaraz?! Jak to wzdrygnęło mną na myśl o zjedzeniu mięsa i okazało się, że marzę jajku z kalafiorem (do tej pory nie mam pojęcia, skąd wzięła mi się ta zachcianka, ale ja zrealizowałam i byłam przeszczęśliwa). Do mięsa nie mogłam wrócić, bo wydawało mi się, że jedząc je zanieczyszczę swój organizm (nikt mi nie zrobił prania mózgu, przysięgam, nie potrafię tego wytłumaczyć, po prostu czułam wstręt do mięsa, porównywalny z tym jak musiałam pić tran z łyżki za małolata..)

Mniej więcej w tym czasie coraz bardziej dochodziło do głosu moje zamiłowanie do eksperymentowania ze swoim odżywianiem i trenowaniem. Zaczęłam powoli eliminować kolejne produkty z mojego menu. Już wtedy nie spożywałam mleka i produktów od niego pochodnych, więc zaczęłam się bawić po kolei z tym co mi zostało - owocami, warzywami, zbożami, przyprawami i na koniec zostawiłam sobie eksperyment mięsny - musiało trochę czasu minąć, zanim mój wstręt zmienił sie w neutralność, ale chciałam zobaczyć co powie mój organizm na powrót do mięsnych produktow. Co się stało? Przez 2 tygodnie jadłam tak jak kiedyś, co uprzedzam nie było łatwe, ani przyjemne, jakość mojego życia drastycznie nie spadła, ale na początku bolał mnie brzuch, potem zauważyłam że zaczęła mnie dopadać senność po posiłkach, której od dawna nie doświadczałam, byłam spowolniona, bardziej zmęczona,  zniknęło uczucie lekkości, czułam się się po prostu gorzej, tylko że wcześniej to moje „gorzej”, było normalnością, a ja żyłam w nieświadomości, że mięso

a) nie jest dla mnie pokarmem niezbędnymb) nie do końca mi służy

Wraz z powrotem do moich wegetariańskich zapędów wróciła lekkość, energia i właściwy mi metabolizm, chociaż przyznaję, że bardzo sporadycznie, w ramach fanaberii, zdarza mi się zjeść włoską szynkę, czy hiszpańskie chorizo, ale muszę się liczyć z tym, że później odczuję to odstępstwo od mojego standardowego menu.

Co do samego mięsa, nie demonizuję go, nie jem go z wyboru, nie z ideologii, po prostu bez niego czuję się lepiej. Czuję się też lepiej wiedząc, że nie faszeruje się hormonami i antybiotykami, którymi są szprycowane zwierzęta hodowane na masową skalę. 

Jeśli decydujecie się na jedzenie mięsa, to w trosce o Wasze zdrowie,  nie wybierajcie tego najtańszego z supermarketu. Zwierzęta hodowane w celach przemysłowych przetrzymywane są w niehumanitarnych warunkach, nie wychodzą na światło dzienne, zapadają na choroby, są leczone antybiotykami, są faszerowane hormonami, żeby były większe i wydajniejsze, są karmione wątpliwej jakości paszą, której zawartość może pochodzić z upraw GMO. Wybierzcie mięso świadomie. Najlepiej to  zdrowsze, wyższej jakości, pewnie droższe, od sprawdzonego gospodarza czy dostawcy. Lepiej wydać więcej na zdrowsze jedzenie, niż później się leczyć, pokutując za niewłaściwe wybory i chodzenie na łatwiznę. 
*nie piętnuje mięsożerców, zachęcam do różnorodności na talerzu :)
PEACE

1 komentarz:

  1. Nie jadłam mięsa 4 lata i w dodatku ćwiczyłam na siłowni regularnie, więc to nie jest jakiś wielki problem.
    Ważne by posiłki były różnorodne :)

    OdpowiedzUsuń