wtorek, 9 września 2014

Runmageddon



Wolska, co robisz w sobotę? 
Jadę do Sopotu na Runmageddon
Przecież biegłaś to niedawno?
No tak, ale teraz jest  dwa razy dłuższy dystans i więcej przeszkód…
Ty jesteś nienormalna
Wiem



fot. Filip Zubowski



Podobnych rozmów odbyłam kilka, od własnej rodzicielki usłyszałam „i znowu będziesz miała siniaki". No i mam, mam też podrapany tyłek od zasieków, siniaki na piszczelach od kijów wytyczających trasę w morzu, kilka obtarć, więlki bąbel na stopie i złamany paznokieć (swoją drogą nie wiem jak to się stało, że złamałam tylko jeden). Mam jeszcze rwę kulszową, która o sobie przypomniała po biegu, ale za to po długiej nieobecności, mam też kilka krwiaków na palcach, ale co najważniejsze - mam najlepszą ekipę na świecie, mam ogromną satysfakcję, mam wielki uśmiech na twarzy za każdym razem jak komuś opowiadam o tym Runmageddonie, mam nadal ubłocone buty, które już za dużo przeszły i.. mam ochotę na więcej :)

Ale wróćmy do początku. W sobotę po raz 3 wystartowaliśmy w Runmageddonie, tym razem musieliśmy wykręcić kilkaset kilometrów, żeby dotrzeć na linię startu, co było kolejną atrakcją, a nie przeszkodą.
Wiedzieliśmy, że mamy do przebiegnięcia 12km i do pokonania 70 przeszkód, w tym odcinek w morzu. Brzmi jak świetny plan na sobotni poranek? Może nie dla wszystkich, ale dla nas na pewno. W tym miejscu warto zaznaczyć: trasę Runmageddon może pokonać każdy, kto jest z grubsza sprawny, nawet jeśli aktywność fizyczną zakończył na etapie WFu w liceum. Bez czarowania się, jeśli ktoś ma ochotę to może sobie przez pół dnia spacerować po torze i na każdej większej przeszkodzie robić karne pompki lub przysiady. 

Pytanie czy o to chodzi? 

Nam nie chodziło o przetrwanie, tylko o zmierzenie się z czasem. Oczywiście przed startem czułam się jak przed jakimś egzaminem, ponieważ byłam jedyną dziewczyną w teamie, więc z założenia jestem słabsza od tych koni, z którymi startuję. W głowie napisałam już scenariusze jak to będę ich spowalniać, oni będą się na mnie wkurzać, ja się będę wkurzać na siebie…i tak dalej...Oprócz tego walczę ze swoim perfekcjonizmem, źle znoszę porażki i chciałabym być najlepsza. Najlepiej we wszystkim. Świetnie… a w tym tygodniu biegałam tylko 2 razy i lekko pominęłam etap jakichkolwiek przygotowań do startu. Tak, to przesądzone, będę ich kulą u nogi. AAA i jeszcze mam PMS, więc jestem brzydka, gruba i wkurzona..  W takim oto stanie stanęłam w boksie startowym. Wszyscy się darli, pokrzykiwali, buczeli i prychali testosteronem, więc nie będę ściemniać że mi się nie udzieliło. Podczas odliczania byłam już wojownikiem, a nie rozhisteryzowaną pannicą w PMSem. Plan był prosty, start na maxa, żeby biec w czubie i nie czekać na kolejnych przeskodach (człowiek uczy się na błędach, podczas pierwszego Runmageddonu mogliśmy sobie urządzić biwak, czekając na „wolną” ścianę), potem sprawne pokonywanie przeszkód i praca zespołowa. 

Dotarliśmy do miejsca, w którym każdy mężczyzna zmienia się w Tarzana, czyli czegoś na kształt małpiego gaju - siatki z lin zawieszonej nad zbiornikiem wodno błotnym. Uczepiłam się tej cholernej siatki, żeby ją jakoś pokonać bez upakarzającego spaceru po wodzie, a później jeszcze bardziej upakarzających przysiadów, dotarłam do 1/3 i usłyszałam głos jakiegoś kibica: 

"EJ LALKA, bez sensu! Dawaj od razu wodą!”

Kolega może i chciał dobrze, ale sam pchał się w gips. Po pierwsze „Lalka” powoduje u mnie silną reakcję alergiczną, a po drugie co ja jestem baba, żeby się poddać i iść wodą? A nigdy w życiu! Poziom mocy wzrósł, agresja także (albo to ta reakcja alergiczna, sama nie wiem) i pokonywaliśmy z chłopakami kolejne kilometry i przeszkody, kiedy to wyrósł przede mną podbieg. Podbieg, czyli coś czego serdecznie nienawidzę, równie mocno jak marcepanu. Jak to się mówi? „no pain no gain”? Obrażona na organizatorów ruszyłam pod górę małymi kroczkami, patrząć pod nogi i miotając soczystymi przekleństwami. Dotarłam do wypłaszczenia, wryczałam solidne, gardłowe brzydkie słowo na „K"  i z truchtu przeszłam do chodu. Bo się po prostu zasapałam. Zagotowana Kasia i jej ołowiane nóżki. Piękny obrazek. Zdążyłam zrobić może 4 kroki i dostałam kopa. Mentalnego. „Dawaj, tylko się nie zatrzymuj” wykrzyczał obcy człowiek, na pierwszy rzut oka Biegacz, ale taki z prawdziwego zdarzenia, który w swoim repertuarze ma rytmy, interwały, podbiegi, tempówki i zapewne niejeden maraton. No dobra. Bierzemy się w garść i jazda! Kim jestem? Jestem zwycięzcom! (i zacznę robić te cholerne podbiegi, obiecuję). Od 6 kilometra, jak to ja - dostałam turbo doładowania i biegłam w równym tempie, ucinając sobie pogawędki z moimi chłopakami o tym jaka to fajna zabawa. Tak sobie myślę, że skoro mogliśmy w międzyczasie pogadać, to oznacza że mogliśmy też cisnąć mocniej i biec szybciej, ale zostawimy te zapasy na kolejny Runmageddon ;)

Po kolejnych 6 kilometrach i solidnej dawce przeszkód dotarliśmy do mety. Razem*. To słowo klucz. Biegliśmy razem, motywowaliśmy się wzajemnie, krzyczeliśmy na siebie, dopingowaliśmy się, podawaliśmy sobie ręce i obcym, wciągaliśmy na przeszkody, pilnowaliśmy się wzajemnie na trasie, nawet synchronicznie przeklinaliśmy ;) Byliśmy zespołem. W Runmageddonie wszyscy są zespołem. Tylko takim większym. Obcy człowiek może podać Ci rękę jak nie możesz doskoczyć do ściany, ktoś krzyknie „dawaaaaaj! Dasz radę!”. I o to w tej całej zabawie chodzi. O współzawodnictwo.
Jest jeszcze pokonywanie własnych granic. Doświadczyłam tego po podbiegu. Moja głowa powiedziała „nie mogę”, a ciało przecież mogło, potrzebowało tylko bodźca.
Pierwszy raz tak namacalnie zobaczyłam jak ogromny mam zapas.
Dobra, przyznam się do czegoś jeszcze. Trochę mnie to kręci, że pokonałam tylu facetów.
Jestem dziewczyną i wiem, że mogę wszystko.

*razem - no prawie, mamy w zespole Sałata - człowieka który jest zmodyfikowany genetycznie i biega jak koń, więc pozwalamy mu przetrzeć tor ;)


 
fot. Filip Zubowski

fot. Filip Zubowski

rzeczona siatka….
fot. Filip Zubowski

fot. Filip Zubowski
część teamu :) 
ładowanie przed startem

Sałata… - nasz czarny koń
fot. Filip Zubowski

fot. Filip Zubowski


i po biegu :) Piotr i Jacek




poniedziałek, 8 września 2014

for girls only


Długo się zastanawiałam czy wrzucać ten post czy nie.. No bo jak to ja mam gorszy dzień? Przecież jak pokaże słabość, to będzie że jestem mięczakiem i się nad sobą użalam, a ja przecież nie lubię jak ktoś się nad sobą użala. Cholera, ale to „słabość” czy „ludzkie oblicze”? Wolska czy Kasia?

Niech stracę, publicznie poćwiczę walkę ze swoim perfekcjonizmem :)

Dzisiejszy dzień, to jeden z tych przezroczystych i dla mnie nie przeżytych. Musiałam odwołać kilka treningów, swojego także nie zrobiłam, bo tak zażyczył sobie mój organizm, a zasadzie mój brzuch. Cóż, raz w miesiącu tak się zdarza, że mam ochotę popłakać się bo nie mogę znaleźć żadnej skarpetki do pary, najczęściej tego dnia kończy się też szampon, więc dostaję furii że muszę drałować do sklepu po nowy, co w zasadzie też kończy się płaczem, ponadto marzę o tym żeby zakopać się w pościeli i zjeść milkę oreo a nie ketonal (bo przecież no-spa już nie działa), dzisiaj też lansuję styl hip hopowo dresiarski, czyli wykopałam z szafy najluźniejsze ciuchy, dresowe oczywiście, bo czuję się jak spuchnięty wieloryb. A i wszyscy przecież widzą, że jestem podlana wodą (co z tego, że tylko w mojej głowie i co z tego że kobiece hormony są bezlitosne). 

Założę się, że nawet superbohaterowie mają gorsze dni… 
Więc ja chyba też mam do nich prawo, ale przyznawanie tego nie przychodzi mi najłatwiej. Owszem, wolałabym pobiegać i tryskać energią, ale czasami po prostu się nie da. 
Jakoś ten dzień trzeba dociągnąć do końca i bez wyrzutów sumienia zrobię to... w dresie, i nawet może skuszę się na tą milkę oreo, a jak będę miała ochotę to się jeszcze popłaczę. Bo mogę :)